Umarłam?
Miałam wrażenie, że śnię. Coś prowadziło mnie
ku mojemu ciału. Szłam do niego bezwiednie. Czułam jedynie, że moją klatkę
piersiową uciskał wielki głaz. Nie mogłam złapać tchu, jakbym się topiła i
rozpaczliwie próbowała wydostać na powierzchnię. Nabrałam powietrza, walcząc o
każdy oddech; otwierałam i zamykałam usta, ale słowa, które mogłabym wypowiedzieć,
ginęły w ciszy. Nie byłam w stanie ani się odezwać, ani przestać iść. Wydawać
by się mogło, że moje płuca przepełniała woda.
Przyklękłam
przy martwej, ignorując kałużę krwi. Mojej... krwi? Zamrugałam kilkakrotnie
powiekami, przyglądając się dziewczynie. Jej oczy były skryte za powiekami, a
usta lekko uchylone. Ciemne włosy skleiły się z powodu czerwonej posoki,
sączącej się z wolna na marmur. To nie ja. To nie mogę być ja. Przecież jestem teraz... tutaj... Czułam się,
jakbym pomyliła kogoś na ulicy. Ja tak nie mogę wyglądać. Ja żyję. Ja muszę
żyć.
— Es... Esther?
— Męski głos niósł się echem po rezydencji. Powoli odwróciłam głowę w stronę
źródła dźwięku. Na szczycie schodów stał Alfred. Mój Alfred. Na jego twarzy
malowało się przerażenie.
— Mój Boże,
kto... Kogo... Czy ty... — udało mi się wydukać zachrypniętym głosem. Trzęsłam
się. Dotarło to do mnie dopiero, gdy spojrzałam na swoje drżące dłonie.
Zacisnęłam je w pięści, nie chcąc, by zauważył, jak bardzo jestem
przestraszona.
Jego wzrok
prześlizgnął się po mnie i spoczął na twarzy zabitej, z której odpłynęła cała
krew. Musiałam wyglądać bardzo podobnie, z tą różnicą, że ja żyłam.
Z pewnością
żyłam.
Z trudem
podniosłam się z klęczek. Kolana się pode mną uginały, ale jakoś udało mi się
stanąć w miarę prosto. Mój narzeczony zaczął schodzić po marmurowych schodach,
stopień po stopniu, uparcie wbijając wzrok w kobietę.
— Kto to
jest? — wyszeptałam. Chyba nie usłyszał, więc powtórzyłam głośniej, dużo głośniej
niż zamierzałam: — Kto to jest?!
Echo mi nie
zawtórowało.
W końcu Albert
zeskoczył z ostatniego schodka i minął mnie, jakbym nie istniała. Ukląkł tam,
gdzie stałam wcześniej. Ostrożnie, jakby to była droga porcelanowa laleczka,
podniósł głowę kobiety.
— Odezwij
się, Esther... Hej, nie rób mi tego... Esther, do jasnej cholery!
Nawet słysząc
jego słowa, nie chciałam przyznać się sama przed sobą, że doskonale wiem, kto
leży na podłodze.
— Tutaj...
Ja... Ja stoję za tobą... — wymamrotałam, podchodząc do niego. Chciałam potrząsnąć
jego ramieniem, jednak moja dłoń po prostu przeniknęła przez jego ciało.
Cofnęłam rękę jak oparzona. Złapałam się za nadgarstek, wkładając to tyle siły,
ile byłam w stanie. Powinno boleć.
Nie boli.
— Mów do
mnie! — krzyknęłam, coraz bardziej przerażona. — Powiedz coś!
Milczał.
To byłam ja.
To była moja
krew.
Dobra, miałam czekać na szary szablon, ale kij z tym.
OdpowiedzUsuńWiesz dobrze, że prolog naprawdę bardzo mi się podoba. Wbijałam ci do głowy nie raz, że masz niesamowity styl pisania, który wciąga czytelnika od pierwszej linijki. Jeśli nikt nie skusiłby się na to opko to kompletnie go nie rozumiem. :D
Mam nadzieję, że Albert jest chociaż segsiakiem, wtedy zostanie mu wybaczone, że zepchnął Esther ze schodów.
Trzymaj się!
RAmen. ;*
Pozwoliłam sobie zajrzeć na zakładkę ,,pani domu'' i trochę zgłupiałam. Piszesz naprawdę porządnie, zwykle dziewczyny w Twoim wieku produkują małe potworki, a tu jest naprawdę nieźle. Aż postanowiłam zostać na dłużej i napisać ten komentarz, żebyś wiedziała, że masz co ćwiczyć, bo predyspozycje masz.
OdpowiedzUsuńAle że żeby się rozwijać trzeba zbierać trochę konstruktywnej krytyki. Jedynym problemem, jaki na razie zauważyłam to ten kawałek dialogu. ,,— Mój Boże, kto... Kogo... Czy ty...''. Pomyśl, czy rzeczywiście ktoś tak mówi, nawet w szoku. Takie rzeczy to raczej tylko w harlekinach. Poza tym scena, w której Esther orientuje się, że nie żyje, jest bardzo zgrabna. Trzymaj tak dalej, bo jest naprawdę nieźle.