środa, 18 marca 2015

0. Moje ciało



Umarłam?
  Miałam wrażenie, że śnię. Coś prowadziło mnie ku mojemu ciału. Szłam do niego bezwiednie. Czułam jedynie, że moją klatkę piersiową uciskał wielki głaz. Nie mogłam złapać tchu, jakbym się topiła i rozpaczliwie próbowała wydostać na powierzchnię. Nabrałam powietrza, walcząc o każdy oddech; otwierałam i zamykałam usta, ale słowa, które mogłabym wypowiedzieć, ginęły w ciszy. Nie byłam w stanie ani się odezwać, ani przestać iść. Wydawać by się mogło, że moje płuca przepełniała woda.
Przyklękłam przy martwej, ignorując kałużę krwi. Mojej... krwi? Zamrugałam kilkakrotnie powiekami, przyglądając się dziewczynie. Jej oczy były skryte za powiekami, a usta lekko uchylone. Ciemne włosy skleiły się z powodu czerwonej posoki, sączącej się z wolna na marmur. To nie ja. To nie mogę być ja. Przecież jestem teraz... tutaj... Czułam się, jakbym pomyliła kogoś na ulicy. Ja tak nie mogę wyglądać. Ja żyję. Ja muszę żyć.
— Es... Esther? — Męski głos niósł się echem po rezydencji. Powoli odwróciłam głowę w stronę źródła dźwięku. Na szczycie schodów stał Alfred. Mój Alfred. Na jego twarzy malowało się przerażenie.
— Mój Boże, kto... Kogo... Czy ty... — udało mi się wydukać zachrypniętym głosem. Trzęsłam się. Dotarło to do mnie dopiero, gdy spojrzałam na swoje drżące dłonie. Zacisnęłam je w pięści, nie chcąc, by zauważył, jak bardzo jestem przestraszona.
Jego wzrok prześlizgnął się po mnie i spoczął na twarzy zabitej, z której odpłynęła cała krew. Musiałam wyglądać bardzo podobnie, z tą różnicą, że ja żyłam.
Z pewnością żyłam.
Z trudem podniosłam się z klęczek. Kolana się pode mną uginały, ale jakoś udało mi się stanąć w miarę prosto. Mój narzeczony zaczął schodzić po marmurowych schodach, stopień po stopniu, uparcie wbijając wzrok w kobietę.
— Kto to jest? — wyszeptałam. Chyba nie usłyszał, więc powtórzyłam głośniej, dużo głośniej niż zamierzałam: — Kto to jest?!
Echo mi nie zawtórowało.
W końcu Albert zeskoczył z ostatniego schodka i minął mnie, jakbym nie istniała. Ukląkł tam, gdzie stałam wcześniej. Ostrożnie, jakby to była droga porcelanowa laleczka, podniósł głowę kobiety.
— Odezwij się, Esther... Hej, nie rób mi tego... Esther, do jasnej cholery!
Nawet słysząc jego słowa, nie chciałam przyznać się sama przed sobą, że doskonale wiem, kto leży na podłodze.
— Tutaj... Ja... Ja stoję za tobą... — wymamrotałam, podchodząc do niego. Chciałam potrząsnąć jego ramieniem, jednak moja dłoń po prostu przeniknęła przez jego ciało. Cofnęłam rękę jak oparzona. Złapałam się za nadgarstek, wkładając to tyle siły, ile byłam w stanie. Powinno boleć.
Nie boli.
— Mów do mnie! — krzyknęłam, coraz bardziej przerażona. — Powiedz coś!
Milczał.
To byłam ja.
To była moja krew.